Historia ciągle się powtarza. Wszyscy już to słyszeliśmy. Zadajemy te same pytania, które wcześniej zadawali inni. Poszukujemy tego samego, czego inni szukali przed nami:
– sensu naszego życia,
– przyjaciół,
– jakiejś relacji z Bogiem, która jest podstawą wszystkiego innego...
Szukamy mądrej osoby, która zna przynajmniej część odpowiedzi i której pełne pokoju oczy oraz przepełniona spokojną radością twarz świadczą o tym, że odpowiedzi te rzeczywiście są wiarygodne.
W ostatnich latach wiele kobiet i wielu mężczyzn wyruszyło na Wschód w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pytania. Pojechali do Indii, Tajlandii, a nawet do jeszcze bardziej egzotycznych miejsc. Niektórzy coś znaleźli. Jednak większość powróciła do domu, do swoich własnych korzeni.
Kobiety i mężczyźni nie wyruszyli na Wschód po raz pierwszy w historii. Czy pamiętasz Marco Polo, Mateo Ricciego czy Franciszka Ksawerego? W średniowieczu odbywały się krucjaty, pielgrzymki. Także wcześniej żyli różni poszukiwacze. Mój patron Bazyli oraz jego przyjaciel Grzegorz w IV w. opuścili ateńskie sale wykładowe, aby znaleźć prawdziwszą i głębszą mądrość. Tą samą drogą poszedł Jan Kasjan, młody i bogaty człowiek z Dalmacji, a także kobiety: Paula i wspaniała para, Malenia Starsza i Malenia Młodsza, babcia i wnuczka.
W czasach Jezusa ludzie czynili podobnie. Co robili dwaj młodzi rybacy znad Jeziora Galilejskiego na wschód od Jordanu? Poszukiwali dziwnego człowieka, który przybył z pustyni. Miał długie włosy i brodę, nosił odzienie z sierści wielbłąda. Powiadano, że żywił się jedynie leśnym miodem i szarańczą. Lecz głosił ważne przesłanie. Ludzie gromadzili się licznie wokół niego. Jan i Andrzej także do niego poszli. „Czy jesteś tym...” – zapytali – tym, który zna odpowiedzi na nasze pytania, w którym wszyscy pokładamy nadzieję?
Ten człowiek z pustyni, Jan Chrzciciel, był skromny. „Nie, nie jestem nim. Ale czekajcie i przygotowujcie się. On nadchodzi”.
Jan i Andrzej rzeczywiście czekali. I oto pewnego dnia podczas głoszenia kazania Chrzciciel nagle podniósł oczy i ujrzał Go. „Patrzcie! O tam! To On!” Jan i Andrzej natychmiast wyruszyli. Kiedy dobiegali do Jezusa, Mistrz odwrócił się w ich kierunku. I zapytał ich o to, o co pyta każdego z nas – są to pierwsze zapisane słowa Jezusa skierowane do uczniów – „Czego chcecie? Czego szukacie?”.
Jaka jest twoja odpowiedź?
Jan był młodym, bystrym człowiekiem. Chciał wszystkiego. „Mistrzu gdzie mieszkasz?” Nie chciał jakiejś małej, konkretnej rzeczy. Chciał się od razu wprowadzić do Pana i zamieszkać z Nim. Jezus odpowiedział: „Chodźcie, a zobaczycie”. I poszli za Jezusem.
Prawdopodobnie Jan i Andrzej spodziewali się, że Jezus zaprowadzi ich do jakiegoś domu lub małej chatki, gdzie mogliby z Nim zamieszkać, aby poznać wszystkie tajemnice prawdziwego szczęścia oraz boskiej mądrości. Lecz bardzo szybko przekonali się, że w przeciwieństwie do lisów, które mają nory, oraz ptaków, które mają gniazda, Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie mógłby złożyć głowę.
Jan szedł za Jezusem wiernie przez trzy lata. Wsłuchiwał się w każde Jego słowo. Przekonał się, że był umiłowanym uczniem Pana – każdy z nas dokona tego samego odkrycia, jeśli tylko spędzi z Jezusem pewien czas.
W końcu nadeszła pamiętna noc. Na początku Jan nie zdawał sobie sprawy z wielkiego znaczenia tego wieczoru, ale na polecenie Jezusa, wraz z bratem Andrzeja Szymonem Piotrem, przygotował specjalny posiłek. Podczas uczty Jezus otworzył swe serce przed Janem i pozostałymi, tak bardzo, jak nie uczynił tego nigdy przedtem. Następnie odpowiedział na pierwsze pytanie Jana.
„Jeśli Mnie kto miłuje, Ja i Ojciec przyjdziemy i zamieszkamy u niego”. Gdzie Ja mieszkam, Janie? Mieszkam w tobie.
Oto najbardziej ulubione przez Boga ziemskie mieszkanie: twoje i moje wnętrze.
Naturalnie Bóg jest wszędzie, ale gdzie mieszka? Użyte przez Jana i Andrzeja słowo „mieszkać” ma specjalne znaczenie. Nie znaczy ono po prostu ‘być gdzieś’, ‘zajmować to miejsce’, lecz być tam z całą czułością tych, których kochamy. Bóg mieszka w nas. Chce dzielić z nami swoje życie w sposób bardzo intymny. To jest powód, dla którego Bóg stworzył wszystko, co istnieje. „Wszystko jest twoje, ty zaś należysz do Chrystusa, a Chrystus do Boga”.
Bóg mieszka z nami. Jest zawsze w domu, w nas. Lecz niestety przeważnie nas tam nie ma.
Kiedy się urodziliśmy – oczywiście nikt z nas tego nie pamięta, chociaż jest to głęboko zapisane w naszej pamięci – doświadczyliśmy siebie jako małego kłębka potrzeb. Potrzebowaliśmy ciepła, potrzebowaliśmy pieszczot oraz opieki. Wszystko to było dla nas bardzo ważne. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby to zdobyć.
I większość z nas zdobyła to wszystko.
Nasza świadomość wzrastała. Osoby, które zaspokajały nasze potrzeby, stały się dla nas bardzo ważne. Między nami a tymi osobami powstała głęboka więź.
Wraz z naszym wzrostem oraz rozszerzaniem się świadomości zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, jak ważne jest to, co robimy, jak ważne są nasze czyny. Zauważyliśmy, że gdy zachowujemy się w pewien określony sposób, ludzie dają nam to, co chcemy. Jeśli naszym zachowaniem uszczęśliwialiśmy pewnych ludzi, byliśmy za to obficie wynagradzani. Bywaliśmy także zazdrośni o innych.
Stopniowo to wszystko ukształtowało naszą tożsamość – niestety tożsamość fałszywą. Pojmowaliśmy siebie w kategoriach tego, co posiadamy, tego, co możemy zrobić, tego, co inni myślą o nas.
Większość z nas nadal pojmuje siebie najczęściej właśnie w tych kategoriach.
Czy zauważyłeś, jak często, kiedy ktoś nam się przedstawia, natychmiast mówi o tym, co robi? A jeśli tak nie uczyni, jak szybko pytasz go o to? Bardzo często ludzie utożsamiają się ze swoim zajęciem do tego stopnia, że kiedy przestają je wykonywać, czują się, jak gdyby utracili olbrzymią część siebie samych. Właśnie dlatego wielu ludziom trudno jest pójść na emeryturę.
W przeszłości problem ten przeważnie nie dotyczył kobiet. Nie oczekiwano od nich czynienia czegokolwiek znaczącego. Ich zadaniem było po prostu bycie gospodyniami domowymi oraz matkami. (Jakże dziwne jest często nasze poczucie wartości!) Z tego powodu kobiety często utożsamiały się z tym, co posiadały: ze strojami, biżuterią, własnym ciałem. Także i tutaj można dostrzec fałszywe poczucie tożsamości.
Oczywiście czasy się zmieniły. Dzisiaj pani Janina może być dyrektorem firmy, a pan Jan może nosić złotą bransoletę, naszyjnik czy nawet kolczyki.
Fałszywa tożsamość, która identyfikuje się z tym, co posiadamy, z tym, co robimy, i z tym, co myślą o nas inni, jest bardzo krucha. Tak łatwo możemy utracić to, co posiadamy, tak łatwo możemy stracić sprawność czy też możliwość wpływania na innych.
Często zajmujemy postawę obronną albo rywalizujemy z innymi. Przecież im więcej on weźmie, tym mniej ja dostanę. Im bardziej będą ją lubili, tym mniej ja będę lubiana i mniej będą się troszczyć o mnie.
Fałszywe poczucie własnej tożsamości prowadzi do frustracji, a nawet do brutalności. Kiedy pojmę, że muszę zawsze robić to, czego chcą inni, że muszę zadowalać innych, aby otrzymać to, czego chcę, głęboko wewnątrz oburzam się na to. A nawet czuję nienawiść względem tych ludzi. Ale oczywiście nie mogę przyznać się do tego nawet przed samym sobą. Ponieważ muszę ciągle ich zadowalać, aby otrzymywać to, czego chcę i potrzebuję, tłumię swoje oburzenie i nienawiść i żyję w strasznej frustracji. W końcu, pewnego dnia ta stłumiona nienawiść nagle wybucha...
Fałszywe poczucie własnej tożsamości ma duży wpływ na nasze doświadczenie Boga. Dla wielu ludzi Bóg jest kimś wielkim przebywającym gdzieś daleko, dawcą prawdziwych łakoci, które trwają na wieki. Musimy Go zadowalać, bo w przeciwnym razie... Dla takich ludzi religia to właśnie zadowalanie Boga w celu uzyskania tego, czego pragną, i jednocześnie nienawidzenie Boga za to, że stawia im takie wymagania.
Jednak to wszystko nie jest prawdą. Nasze pojęcie o sobie jest fałszywe. Rzeczywistość jest zupełnie inna.
Bóg nie jest kimś żyjącym gdzieś daleko, nie jest kimś, kto przez całą wieczność będzie nas zaopatrywał w łakocie. Jest miłującym nas Przyjacielem, który mieszka w naszym wnętrzu, Przyjacielem pragnącym tego, abyśmy zamieszkali w Nim, tak aby mógł nas wszystkiego nauczyć, a przede wszystkim, aby mógł powiedzieć nam o swojej miłości.
Pragniemy dotrzeć do naszej prawdziwej natury, poznać siebie samego zamieszkującego w stwórczej miłości Boga. W rzeczywistości nie jesteśmy puści, nie jesteśmy maleństwami z mnóstwem niezaspokojonych potrzeb. Przeciwnie: jesteśmy pełni, przepełnieni – przepełnieni Bogiem i całą Jego stwórczą miłością.
Nie musimy przejmować się tym, co myślą o nas inni. Dla Boga jesteśmy tak ważni, jak cały świat – właściwie to stworzył On ten świat właśnie dla nas. „Wszystko należy do ciebie, ty zaś należysz do Chrystusa, a Chrystus do Boga”. Możemy robić wszystko, co chcemy. „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia”. Możemy mieć wszystko, czego tylko zapragniemy. „Proście, a będzie wam dane”.
Pragniemy powrócić do domu, do naszej prawdziwej natury. Ponieważ Bóg mieszka w nas jako najukochańszy Przyjaciel, pragniemy odkryć nie tylko to, jacy jesteśmy bogaci, mocni i piękni, ale także to, jak bardzo jesteśmy kochani.
Ale w jaki sposób możemy powrócić do domu?
Jednym z wielu, którzy w V w. wyruszyli na Wschód, był Jan Kasjan, bogaty młodzieniec z Dalmacji, który pojechał do Rzymu na studia. Podróżował bardzo dużo po terytorium, które dzisiaj nazywamy Azją Mniejszą, oraz po Syrii, aż w końcu osiadł w pewnym klasztorze w pobliżu Betlejem. Nie był jednak całkowicie usatysfakcjonowany. Otrzymawszy błogosławieństwo swojego ojca duchowego, wyruszył w siedmioletnią podróż, po której wrócił do swego klasztoru – z ciągle niezaspokojoną tęsknotą. Trzecia podróż zaprowadziła go w głąb pustyń egipskich, gdzie poszukiwał legendarnych ojców pustyni. Spotkał tam mądrego starca, o którym powiadano, że jest najświątobliwszym, najstarszym i najmądrzejszym z wszystkich ojców. Był to abba Izaak.
Jan oraz jego towarzysz podróży zwrócili się do świątobliwego ojca ze swoją najgłębszą potrzebą: „Ojcze, poucz nas o modlitwie”. Starzec w przepiękny sposób opowiedział im o wspólnocie z Bogiem, który kocha nas tak bardzo i mieszka w naszym wnętrzu. Mówił o owocach życia zakorzenionego w wewnętrznym doświadczeniu Boga i o płynącej stąd radości.
Tego wieczoru Jan wraz z przyjacielem powrócili do swoich gościnnych cel w wielkim uniesieniu, niemalże frunąc. Jednak kiedy obudzili się następnego ranka, ich nogi z powrotem stały twardo na ziemi. Mały Herman zwrócił się do Jana: „Tak, ale jak się to robi?”. Jak można doświadczyć żyjącego Boga, który mieszka w naszym wnętrzu? Jak można poznać swą prawdziwą naturę i żyć w tej rzeczywistości?
Dwaj młodzieńcy pochwycili swe tuniki i poprzez piaski pobiegli z powrotem do celi abby Izaaka. „Jak się to robi? Jak można dojść do tego rodzaju modlitwy?”
Ojciec był pełen podziwu dla szczerości obu młodzieńców. „Widzę, że jesteście prawdziwymi poszukiwaczami. Wobec tego pozwólcie, że powiem wam o tym, czego nauczyłem się jako młody człowiek od jednego z najświątobliwszych, najstarszych i najmądrzejszych ojców”. Następnie abba Izaak rozpoczął drugą konferencję oraz praktyczne nauczanie o tym, jak wejść w przestrzeń swej prawdziwej natury i odkryć obecność Boga, który żyje w naszym wnętrzu.
Jan już nie powrócił do klasztoru w pobliżu Betlejem. Zamiast tego poszedł do stolicy swojego świata, do Konstantynopola. Tam przyjął święcenia kapłańskie i podjął się przekazania Zachodowi mądrości, którą znalazł na Wschodzie. Założył dwa klasztory w pobliżu Marsylii, jeden dla mężczyzn, drugi dla kobiet. Dla tych mnichów i mniszek zapisał wszystkie zapamiętane słowa życia, które otrzymał od wielkich duchowych mistrzów Wschodu. Właśnie wśród tych słów możemy odnaleźć drugą konferencję abby Izaaka wraz z praktycznymi wskazówkami dotyczącymi medytacji chrześcijańskiej, metody, którą nazywamy dzisiaj „modlitwą głębi" (ang. Centering Prayer).
Przez wieki zakonnicy i zakonnice czytali konferencję abby Izaaka, tak jak zapisał ją Jan. Praktykowali przedstawioną tam metodę modlitwy i uczyli jej innych ludzi. Nauczali jej ojcowie duchowi w klasztorach i świeccy bracia na ulicach oraz na targach. Ojcowie pisali traktaty na temat tej modlitwy dla swoich duchowych synów i córek. Najbardziej znanym spośród tych traktatów jest napisany w XIV w. Obłok niewiedzy. Dostępny w kilku różnych wydaniach, jest ciągle czytany w naszych czasach.
W 1971 r. w Rzymie odbyło się ważne spotkanie osób duchownych. Zgromadzili się na nim cysterscy opaci i przełożeni klasztorów z całego świata. Przybyli, aby się zastanowić, jak mogliby lepiej służyć swoim duchowym synom i córkom. Zgromadzili się wokół papieża Pawła VI. Starzejący się papież oznajmił im swoje wielkie pragnienie. Pragnął, by cystersi, pozostając wierni swojej drodze monastycznej, uczynili wszystko, co w ich mocy, aby pomóc synom i córkom Kościoła, wszystkim członkom pielgrzymującego Ludu Bożego w ponownym odkryciu tego starego sposobu modlitwy – w odkryciu swojej prawdziwej natury, której istotą jest sam Bóg – tak aby wszyscy mogli oprzeć swe życie na jedynej prawdzie oraz na miłości i potędze Boga: czyli w miejscu, gdzie znajduje się nasza pełnia i nasza realizacja.
Cystersi zaczęli poszukiwać prostego i praktycznego sposobu dzielenia się tą modlitwą. Wkrótce nauczali jej w wielu miejscach. Dzięki inspiracji jednego z największych cysterskich mistrzów duchowych, ojca Louisa (Tomasza Mertona), modlitwę tę zaczęto nazywać „modlitwą głębi” (ang. Centering Prayer) – używając nowej nazwy dla starej rzeczywistości.
Oto stara chrześcijańska metoda medytacji we współczesnej formie; metoda, której abba Izaak nauczył Jana Kasjana, a której cysterscy ojcowie duchowi (trapiści) nauczają dzisiaj:
1. Usiądź rozluźniony i wyciszony.
2. Pełen wiary i miłości postaw się w obecności Boga, który przebywa w głębi twojego bytu.
3. Wypowiedz w swoim wnętrzu miłosne słowo, pozwól mu stać się delikatnie obecnym i wesprzeć twoje, przepełnione wiarą, miłosne trwanie w obecności Boga.
4. Za każdym razem, kiedy uświadomisz sobie coś innego, po prostu, z wielką delikatnością powróć do Pana, poprzez użycie swojego modlitewnego słowa.
5. Na końcu czasu przeznaczonego na modlitwę pozwól, aby słowa modlitwy „Ojcze nasz” (lub jakiejkolwiek innej) zabrzmiały same w twoim wnętrzu.
„Usiądź rozluźniony i wyciszony”
Nasi przyjaciele przywieźli ze Wschodu wspaniałe pozycje modlitewne, takie jak np. lotos i półlotos. Są to dobre sposoby siedzenia podczas medytacji. Jednak dla większości z nas najlepsze będzie prawdopodobnie po prostu siedzenie na krześle, które dobrze wspiera plecy. Ważne jest, abyśmy byli zrelaksowani (choć nie za bardzo, gdyż już w krótkim czasie moglibyśmy chrapać) i mieli wyprostowane plecy, tak aby ożywiające energie mogły łatwo przepływać. Dobrze jest zamknąć oczy, patrzenie bowiem kosztuje nas dość dużo energii psychicznej. Wraz z zamknięciem oczu zaczynamy się wyciszać.
Jezus powiedział do nas: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię”. Modlitwa powinna być pokrzepieniem, tak fizycznym, jak duchowym i psychicznym.
„Pełen wiary i miłości postaw się w obecności Boga, który przebywa w głębi twojego bytu”
Wiemy, że Pan mieszka w naszym wnętrzu. Wiemy to poprzez wiarę, ponieważ On powiedział, że tak jest.
W miłości dajemy mu siebie, całą naszą uwagę, wszystko, czym jesteśmy, przez dwadzieścia minut naszej modlitwy. „Jestem cały Twój Panie, rób ze mną, co Ci się podoba”.
„Wypowiedz w swoim wnętrzu miłosne słowo, pozwól mu stać się delikatnie obecnym i wesprzeć twoje, przepełnione wiarą, miłosne trwanie w obecności Boga”
Wybieramy miłosne słowo, zwykle ulubione imię Pana: „Jezus”, „Pan”, „Przyjaciel”. (Miłosnym słowem Jezusa było prawdopodobnie „Abba”). Delikatnie wypowiadamy to słowo w swoim wnętrzu i pozwalamy, aby się cicho powtarzało. Żadnego wysiłku. Po prostu pozwalamy mu tam być – niech nam pomaga, abyśmy trwali przy Panu otwarci na Niego, pozwalając Mu być obecnym w taki sposób, w jaki chce.
„Za każdym razem, kiedy uświadomisz sobie coś innego, po prostu, z wielką delikatnością, powróć do Pana poprzez użycie swojego modlitewnego słowa”
W cichości przebywamy z Panem. Jest to wspaniałe i pełne pokoju. Nagle jednak zauważamy, że myślimy o tym, co mieliśmy ostatniego wieczoru na kolację, lub o czymś, co zapomnieliśmy zrobić, lub o naszych planach na nadchodzące lato, lub... lub... Nasz wewnętrzny komputer jest ciągle w ruchu. Także z zewnątrz dochodzą do nas różne dźwięki: słyszymy głosy z sąsiedniego pokoju, ktoś kosi trawę albo gra na pianinie gdzieś obok itd.
Za każdym razem, kiedy coś sobie uświadomimy, wracamy delikatnie do Pana za pomocą naszego miłosnego słowa. Czasami będziemy musieli używać tego słowa prawie bez przerwy. Wiele rzeczy dzieje się wewnątrz i na zewnątrz nas. Czasami nie będziemy potrzebowali tego słowa prawie wcale. Ale nie ma to żadnego znaczenia, jeśli tylko za każdym razem, gdy coś sobie uświadomimy, powrócimy delikatnie do Pana.
Tak czyniąc, pozwalamy tym rzeczom odejść od nas. To tak, jak gdyby Pan zadawał ci pytanie: „Czy kochasz mnie więcej niż tę rzecz?”. Za pomocą naszego słowa miłości odpowiadamy: „Tak”. Przez te dwadzieścia minut rezygnujemy z posiadania wszelkich innych rzeczy i dajemy Bogu tę przestrzeń w naszym życiu, aby mógł czynić z nim, czego tylko zapragnie. Najbardziej ze wszystkiego Bóg pragnie ukazać nam, jak bardzo nas kocha i że naprawdę jest z nami – zawsze, w każdej sytuacji.
Wraz z wyborem Pana wszystkie inne rzeczy odpływają, a razem z nimi odpływa także towarzyszący im stres i obciążenie. Po modlitwie będziemy w stanie zająć się tymi rzeczami, ale będą one już wtedy pozbawione swego zwykłego „towarzystwa”. W ten właśnie sposób Pan pokrzepia nas podczas tej modlitwy nie tylko fizycznie i duchowo, ale i psychicznie.
Tak więc cokolwiek by się pojawiło, pozwólmy temu wszystkiemu odejść od nas, odpłynąć, a sami, poprzez proste i delikatne użycie naszego słowa, wybierzmy Pana.
„Na końcu czasu przeznaczonego na modlitwę pozwól, aby słowa modlitwy Ojcze nasz (lub jakiejkolwiek innej) zabrzmiały same w twoim wnętrzu”
Wypowiedzenie na koniec modlitwy Ojcze nasz lub jakiekolwiek innej – znanej w Kościele i używanej przez innych przypomina nam, że nasze spotkanie z Bogiem na modlitwie głębi nie jest tylko naszym osobistym spotkaniem, ale włącza się w nurt modlitwy całego Kościoła. Ilekroć ktoś prosi Cię o modlitwę za siebie, w jego intencjach lub za innych to zawsze, gdy siadasz do modlitwy głębi te wszystkie osoby i sprawy są obecne przed Panem, choć ty o tym nie myślisz. To nie jest potrzebne. Wystarczy Twoja obecność, twoje trwanie przed Panem a więc zarazem to wszystko co zostało Ci powierzone przez innych. Nie musimy modlić się za innych dokładnie wymieniając ich intencje i ich imiona. Bóg wie wszystko. Właśnie ta modlitwa Ojcze nasz lub Zdrowaś Mario lub jakakolwiek inna używana powszechnie w Kościele na koniec twojego osobistego spotkania z Panem włącza wszystkie powierzone Ci intencje. Oczywiście módl się i polecaj to wszystko, co zostało Ci powierzone także w innych chwilach. Modlitwa głębi jest modlitwą w łączności z całą wspólnotą Kościoła i jest modlitwą za Kościół (ten akapit jest moim dopiskiem: D.Michalski SJ)
Tysiące ludzi modlą się regularnie w ten sposób dwa razy na dzień. Na podstawie swojego doświadczenia doszli do wniosku, że dobrze jest tak się modlić przez dwadzieścia minut. Czas ten jest wystarczająco długi na to, aby wszystkie stresy i napięcia, które nagromadziły się w nas od czasu ostatniej modlitwy, mogły odejść od nas i jednocześnie abyśmy dobrze odpoczęli w Panu. Jeśli tylko Pan tego zapragnie, może także dokonać w tym czasie jakiegoś głębszego uzdrowienia. Dlatego więc bardzo polecam poświęcić na tę modlitwę dwadzieścia minut.
Dwa razy na dzień. Celem medytacji nie jest po prostu doświadczenie dwudziestominutowego błogostanu. Naszym pragnieniem jest zmiana świadomości, o której mówiliśmy poprzednio: chcemy stać się w pełni świadomi swojej prawdziwej natury i żyć, opierając się na tej rzeczywistości. Chcemy wieść życie całkowicie zintegrowane, być pełni miłości do wszystkich i wszystkiego. Chcemy, aby sam Pan, w głębi naszego bytu, był naszą mocą. Ta zmiana dokona się znacznie szybciej, gdy będziemy przebywać w głębi naszego bytu nie tylko raz, ale dwa razy na dzień.
Tak więc: dwadzieścia minut dwa razy na dzień. Powróćmy do domu, aby mieszkać tam z Panem.
W tej małej książeczce przysłuchiwaliśmy się Panu. Pan powiedział nam, że mieszka w naszym wnętrzu, że chce nas pokrzepić, że wszystkie rzeczy należą do nas, a my należymy do Niego. Możemy w to wszystko wierzyć. Wiemy, że to prawda, ponieważ Pan dał nam dar, którym jest wiara.
Wiara jest ofiarowaną nam przez Pana zdolnością, dzięki której wiemy, że coś jest prawdziwe, ponieważ On tak powiedział. To bardzo cenny dar, gdyż pozwala nam wiele poznać; w istocie zapoznaje nas ze wszystkim, co potrzebujemy znać. „Oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od mojego Ojca”.
Podobnie jak nasze mięśnie czy rozum, wiara jest darem, który rośnie poprzez jego używanie. Wiara zaczyna się od słuchania i rośnie poprzez słuchanie. Każdego dnia chcemy wzrastać w wierze. „Sprawiedliwy (oraz szczęśliwy) człowiek żyje wiarą”. Każdego dnia chcemy wsłuchiwać się w Słowo Boże i przyjmować je.
Oto bardzo prosta, tradycyjna metoda czynienia tego:
CZYTANIE DUCHOWE
Pismo Święte, rzeczywista obecność Słowa pośród nas, jest godne tego, aby przechowywać je na honorowym miejscu w naszym domu.
1. Z wielkim szacunkiem weź do ręki Pismo Św. i wezwij Ducha Św.
2. Przez pięć minut (lub dłużej, jeśli czujesz się pociągnięty do tego) słuchaj Pana, który przemawia do ciebie poprzez słowa tekstu. Następnie odpowiedz Mu.
3. Na końcu wybierz słowo lub werset (możliwe, że będzie ci to „dane”), aby je wziąć ze sobą, i podziękuj Panu za bycie z tobą i za rozmowę.
Miejscem, w którym najłatwiej możemy usłyszeć Pana, jest Pismo Święte.
Biblia powinna być uważana za jedną z naszych najcenniejszych własności. Nigdy nie powinna być rzucona gdzieś w kąt czy też ustawiona na półce razem z innymi książkami. Raczej powinna leżeć na specjalnym, honorowym miejscu w naszych domach czy biurach, jako rzeczywista obecność Pana pośród nas.
Każdego dnia pragniemy poświęcić trochę czasu na słuchanie Pana, przemawiającego do nas poprzez swoje natchnione Słowo.
Bierzemy Biblię z wielką czcią, świadomi obecności Boga. Całujemy ją i wzywamy Ducha Św., który natchnął autora i który żyje w nas. Wzywamy Go po to, aby w tym momencie Słowo ożyło w nas.
Następnie słuchamy przez ustalony czas. Jeśli Pan przemówi do nas w pierwszym słowie, powinniśmy odpowiedzieć. Jeśli nie, posuwamy się delikatnie do przodu, słuchając, gotowi do reakcji. Jeśli Pan z siłą przemówi do nas, po prostu trwamy w Jego Słowie i w Jego obecności.
Na końcu przewidzianego czasu dziękujemy Panu (czy nie jest to wspaniałe, że Pan mówi do nas zawsze, kiedy tylko zapragniemy!) i zabieramy ze sobą z tego spotkania jakąś myśl lub słowo, aby nosić je w sobie przez cały dzień.
Czasami Pan kieruje do nas jakieś słowo, daje je nam. Wtedy nie musimy sami brać żadnego słowa. Jego Słowo ożywa i ta żywotność ożywia nas.
Innym razem Pan wydaje się nieobecny. Czytamy jedno słowo za drugim, ale nic nie przemawia do nas. W takim przypadku na końcu czytania (słuchania) sami wybieramy słowo, aby je zabrać ze sobą. Często doświadczyłem, że było to dokładnie to słowo, które w tym dniu ktoś potrzebował usłyszeć ode mnie. Kiedy indziej wybrane słowo nagle ożywało – oto rzeczywiste spotkanie ze Zmartwychwstałym Panem! – w momentach, kiedy najmniej się tego spodziewałem.
Podczas ostatniej wieczerzy Jezus powiedział do swoich uczniów (i mówi to do każdego z nas): „Już was nie nazywam sługami, lecz przyjaciółmi, ponieważ oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca Mego” – wszystkie tajemnice Mojego serca.
Zostaliśmy stworzeni do głębokiej, intymnej przyjaźni z Panem. Nasze serca tęsknią za nią. Jak powiedział pewien wielki grzesznik, który stał się wielkim świętym: „Panie, stworzyłeś nasze serca dla siebie i niespokojne są one, dopóki nie spoczną w Tobie!”.
Nie jesteśmy całkiem zadowoleni jedynie ze słuchania słów Pana, niezależnie od tego, jak wspaniałe by one były. Pragniemy głębszego zjednoczenia, którego moglibyśmy jakoś doświadczyć. Podobnie jak w każdej prawdziwej przyjaźni: w miarę wzrastania potrzebuje ona przejścia ponad słowa, do czynienia czegoś wspólnie i dla siebie nawzajem. Sam Bóg często używał obrazu małżeńskiego objęcia, tego całkowitego bycia dla siebie wzajemnie. Potrzebujemy takiego czasu na modlitwie, kiedy słuchamy nie tylko naszymi uszami, oczami czy rozumem, ale bardziej sercem, całym naszym bytem.
Wiara jest bramą do intymności. A rośnie ona poprzez słuchanie.
Kiedy Jezus przemawiał, zebrało się wokół Niego mnóstwo różnych ludzi. Z boku stały bardzo ważne osobistości – faryzeusze, którzy znali wszystkie odpowiedzi, pisarze, którzy znali Prawo, kapłani, którzy słynęli ze swej świątobliwości. Z poczuciem wyższości patrzyli na tę zbieraninę, która cisnęła się do Jezusa, aby słuchać Jego nauki – grzeszny tłum, który nie znał Prawa.
Jeszcze większy ból sprawiał Jezusowi fakt, że wielu spośród tych biednych ludzi bez cienia wątpliwości wierzyło, że rzeczywiście właśnie oni są grzesznikami. Zbyt dobrze znali swoje grzechy. Pragnęli usłyszeć słowa, które przyniosłyby im pokój.
Wtedy Jezus opowiedział im tę przypowieść.
Pewien bogaty człowiek miał dwóch synów. Starszy był bardzo prawym młodzieńcem. Wiernie spełniał swoje obowiązki, nawet wtedy, gdy sprawiało mu to ból. Wiedział o tym, że jako pierworodny jest spadkobiercą, i starannie troszczył się o swój przyszły spadek. Młodszy brat miał wiele innych zainteresowań. Chciał w całej pełni przeżyć swoje życie. Poprosił dobrego ojca o pieniądze, które mógłby otrzymać od niego. Chciał sam urządzić sobie życie. Biedny, głupi młodzieniec. Uganiał się za chwilowymi przyjemnościami. Fałszywe ja miało go całkowicie w swoim posiadaniu. Pozwolił innym, by zabawiali się jego kosztem, żyli za jego pieniądze. Koniec końców wszyscy uciekli, pozostawiając nieszczęśliwego nędzarza samemu sobie. Źle przygotowany do życia, mógł otrzymać tylko najbrudniejsze i najbardziej upokarzające zatrudnienie.
W końcu się ocknął. Gdzieś w głębi dobrze znał swoją prawdziwą godność syna dobrego ojca. Utracił wszelkie roszczenia do tej godności. Ale przynajmniej mógł zdać się całkowicie na miłosierdzie ojca – i otrzymać od niego lepszy los niż ten, który sam potrafił sobie zgotować.
Tak więc wyruszył w drogę powrotną do domu.
Miłość dobrego ojca nigdy nie wygasła. Jego miłosny wzrok także nigdy nie osłabł. Z daleka wypatrzył syna i pomimo swojego wieku oraz godności wybiegł na spotkanie biednego włóczęgi, aby z miłością i radością przywitać go w domu. Nie miał czasu, przynajmniej nie teraz, w tym momencie nowo odkrytej radości, na to, aby wysłuchać smutnych opowieści syna. Był to czas jedynie na miłość, radość i świętowanie. Przeszłość miała ulec całkowitemu zapomnieniu. Jego syn był z powrotem w domu – to było wszystko, czego pragnął.
Podejrzewam, że gdzieś w głębi każdy z nas powątpiewa w wartość siebie samego. Niezależnie od naszej przeszłości – czy mamy na swoim kącie jakieś okropne pomyłki, czy też po prostu mizerną, małą kolekcję ludzkich brudów, które są powszechnym udziałem każdego dziecka Bożego – powątpiewamy, czy rzeczywiście może być prawdą, że Bóg kocha mnie i mieszka w moim wnętrzu? Czy rzeczywiście pragnie być On moim przyjacielem? Czy rzeczywiście chce, abym ja był Jego bliskim przyjacielem?
To jest właśnie przyczyna, dla której Jezus opowiedział tę przypowieść. My wszyscy, w taki czy inny sposób, jesteśmy marnotrawcami (chociaż niektórzy z nas nie za bardzo się wysilają w tym marnotrawieniu). Jednak Bóg jest jeszcze większym marnotrawcą. W taki czy inny sposób wszyscy się zagubiliśmy. Jednak On przez cały czas był w domu – w nas – oczekując naszego powrotu.
Nadszedł czas, aby powrócić do domu.
Droga jest bardzo prosta.
Możliwe, że jest ona zbyt prosta. Wolimy coś naprawdę trudnego. Wtedy możemy poklepać się po plecach za dokonanie takiego wyczynu. (Znowu pojawia się ta fałszywa tożsamość!)
Jednak On powiedział: „Jeśli nie staniecie się jak małe dzieci, nie wejdziecie do Królestwa”.
Królestwo Boże jest w nas.
Wejdź do środka. Wróć do domu. Królestwo jest naszym domem. Jesteśmy dziećmi Króla.
Wewnątrz odnajdziemy miłość. Wewnątrz odnajdziemy pokój. Wewnątrz odnajdziemy naszą prawdziwą naturę, tę piękną osobę, którą Bóg kocha tak bardzo.
Wróć do domu, do siebie. Wróć do domu, do twego Boga. Wróć!